Kiedy biegnę, wcale nie czuję się jakoś wspaniale. Wręcz przeciwnie. Nie ma co czarować. Kiedy biegnę, mam wrażenie, że zaraz umrę. Że się uduszę albo wypluję płuca. Mam wrażenie, że zaraz nogi odmówią mi posłuszeństwa i padnę jak kłoda...
...Ale biegnę dalej. Wiem, że te wizje śmierci i ten brak siły mam jedynie w głowie. Mówię sobie "cholera, daj spokój, mięczaku, przecież twoje nogi ciągle dają radę, przecież wciąż biegniesz, więc nie pieprz głupot i trzymaj tempo". Więc biegnę. Klnę w myślach, na czym świat stoi, czasem brak mi już oddechu, ale słucham tej wewnętrznej twardzielki i biegnę.
A gdy w końcu minutnik oddzwoni koniec ostatniego interwału, czuję się wspaniale. Jestem okropnie styrana, ale czuję, jak ogarnia mnie błogość, jak po dobrym seksie. Gdy urządzam sobie spacer po biegu dla uspokojenia mięśni, a w słuchawkach dudni mi dobra muzyka, wtedy naprawdę czuję się wspaniale. Nie tylko dzięki endorfinom, których zastrzyk daje mi taki wysiłek, ale również dlatego, że jestem z siebie dumna. Jestem dumna i zadowolona z siebie, że pokonuję własne słabości, że potrafię się zmobilizować i ruszyć dupę sprzed laptopa. Cieszy mnie każdy malutki progres - przebiegnięcie kilkudziesięciu metrów więcej niż poprzedniego dnia czy sprostanie kolejnemu interwałowi z dłuższym czasem biegu, a krótszym marszu.
Wiem, że z każdym kolejnym treningiem będzie coraz lepiej. Teraz podczas biegania umieram i wyklinam w myślach. Jest ciężko. Ale kiedyś, lata temu, kochałam biegać. Na wuefie, gdy szliśmy na stadion biegać, dostawałam skrzydeł, a każde zawody były dla mnie radochą. I wiem, że to wróci. Wiem, że jeśli będę zdeterminowana, poprawię kondycję, lichą z powodu wielomiesięcznego braku ruchu, i rzucę palenie, to znów będę czuć się wspaniale nie tylko po bieganiu, ale też w jego trakcie. Chcę, żeby stało się to jak najszybciej i to właśnie daje mi motywację do systematyczności w bieganiu. Dzięki temu przekonaniu kilka razy w tygodniu wkładam dres, uruchamiam endomondo i idę hasać.
Ja mam takie samo uczucie przy bieganiu ;)
OdpowiedzUsuńnataa-liiaa.blogspot.com
biegałam w ubiegłym roku ale cholera, nie przynosiło mi to takiej radochy jak wcześniej.. za to od jakiegoś czasu latam na basen i najchętniej nie wychodziłabym z wody, dodatkowo treningi z Chodakowską (nieee, nie jestem w jej sekcie ale Skalpel jest naprawdę fajny:) ).. i mam nadzieję, że dobrą passę dotrzymam do wakacji, a wtedy... karnet na siłownię! Cholera..jak byłam w liceum kojarzyłam uprawianie sportów typu bieganie, fitnesy, basen itd.. z laskami, które chcą odwlec starość..i ech, chyba już jestem w tym wieku..;)
OdpowiedzUsuńDzielę ból. I pasje :)
OdpowiedzUsuńale jaka satysfakcja z tego cholernego biegania ! :)
OdpowiedzUsuńmam tak samo z chodzeniem po górach. za to podczas biegania o dziwno w moje głowie nie rodzą się żadne przekleństwa ani nic. a ja przecież nie lubią biegać, a góry kocham. dziwna sprawa.
OdpowiedzUsuńTeż biegam, krótko - bo dzisiaj zaczynam czwarty tydzień i chyba nigdy nie zrozumiem tych endorfin :) (ulubione słowo fanek Ewy Chodakowskiej). Kiedy skończę bieg to bardziej czuję satysfakcję w stylu "widzisz, krowo, nie chciało ci się z domu wyjść, ale zrobiłaś to, no brawo", ale nie nazwałabym tego jakimś atakiem szczęśliwości :) No i faktycznie, efekty są z tygodnia na tydzień właściwie i to mobilizuje :)
OdpowiedzUsuńja tam fanką Chodakowskiej nie jestem (nie lubię ćwiczeń, których efekty nie są mierzalne, tzn. jak biegam, to widzę, ile km zrobiłam, a jak ćwiczę fitness, to nic nie widzę :D), ale odczuwam ten przypływ błogości po srogim treningu :P
Usuń