czyli dosyć obszerne podsumowanie tego, co czytałam w 2014. Przed czytaniem zaparzcie sobie dobrej herbaty lub kawy, bo trochę czasu nad tym tekstem spędzicie!
Lubię czytać, nawet bardzo. Ale lubię też marnować czas oglądając seriale i przeglądając internety. Dlatego rokrocznie staram się wyznaczać sobie książkową normę do przerobienia, aby zmotywować się do czytania. Mój rekord, tak się pochwalę, to 56 książek w ciągu roku (2012). Na 2014, jako, że zapowiadał mi się dość pracowity rok (i w sumie taki był) wyznaczyłam sobie minimum na poziomie 40 sztuk. No i udało się. Jeśli jesteście ciekawi, jakie pozycje przeczytałam, TUTAJ macie pełną listę, razem z linkami do moich opinii o tych książkach.
Start miałam bardzo kiepski, bo jak zaczęłam czytać pierwszą książkę, tak z nią zwlekałam i zwlekałam, aż wreszcie skończyłam ją dopiero w marcu! Wcale nie oznacza to, że książka była kiepska, bo nie była. Była świetna! Po prostu ja miałam jakoś problemy, żeby się zmotywować do czytania. Z tą motywacją pomógł mi w końcu zakup Kundelka - to była miłość od pierwszego wejrzenia. Od razu skoczył mi poziom czytelnictwa!
Najlepszą przeczytaną w 2014 roku książką, jak wynika z wystawionej przeze mnie oceny (10/10, czyli arcydzieło!) , był "Niezbędnik obserwatorów gwiazd" M. Quicka (tego gościa od "Poradnika pozytywnego myślenia"). Dowód na to, że książka o nastolatkach nie musi być tandetną szmirą dla gówniarzy. Styl pisania naprawdę świetny... I jak dobrze wykreowani bohaterowie! No po prostu naprawdę dobra książka - nie pytajcie, tylko przeczytajcie i sami się przekonajcie!
Natomiast z książek, które najbardziej zapamiętałam (tak, że gdy patrzę na tytuł, od razu przypominam sobie, jak bardzo byłam wciągnięta w fabułę), za najlepsze uznaję "Dreszcz" Ćwieka i "Zrób mi jakąś krzywdę... czyli Wszystkie gry video są o miłości" Żulczyka. Polscy autorzy też jednak trzymają poziom!
"Dreszcz" utkwił mi w pamięci dlatego, że pomysł na fabułę (jak zresztą zazwyczaj to bywa u Ćwieka) jest dość... oryginalny. Nieco popieprzony. Podstarzały rock'n'rollowiem, który nagle staje się superbohaterem? No błagam, nie mówcie mi, że coś takiego nie zaciekawi! Zaciekawi i to bardzo! A po pierwszym zaciekawieniu mocno wciągnie, tak, że po rychłym skończeniu książki człowiek będzie krzyczał "jeszcze, jeszcze!". Na szczęście zapowiedziana jest kolejna część jest już i część druga (ja się zawsze o wszystkim dowiaduję ostatnia!)!
Natomiast "Zrób mi jakąś krzywdę..." jest książką dość intrygującą i cudownie manipulującą czytelnikiem. No bo jak inaczej wytłumaczyć to, że podczas czytania kibicujesz dorosłemu kolesiowi, który porywa 15-letnią siostrę kumpla, bo zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia? W normalnym życiu przecież taką osobę wsadza się za kraty. Bo nie dość, że kidnaper, to jeszcze pedofil! A tu Żulczyk robi Ci psikusa i sprawia, że do głównego bohatera, czyli Dawida, mówisz "no dalej, koleś, dasz radę, to przecież miłość twojego życia!". No i tak poza tym wszystkim, w tej książce są świetne metafory, porównania i inne te literackie triki. Ba, sam tytuł przecież już jest super i mówi "No weź mnie! Weź mnie przeczytaj!".
Ponieważ bardzo lubię cykle książkowe, zdołałam ich w zeszłym roku trochę przerobić. A były to:
- Lily Bard
- Dr David Hunter
- Babylon
- Aurora Teagarden
Czyli raczej cykle kryminalne (prócz Babylonu). Nie mogę się zdecydować, czy bardziej podobał mi się ten o Aurorze czy ten o dr Hunterze. Oba cykle czytało (i czyta, bo właśnie jestem w trakcie 5-ej części tego o Aurorze) się naprawdę dobrze, wciągnęły mnie i nie chciały ze swych macek wypuścić, ale... Z jednej strony Aurora była jedynie bibliotekarką (choć o dość ciekawych zainteresowaniach), a dr Hunter - antropologiem sądowym. Ciekawszym było więc czytać, jak on z kości, nieraz spalonych i/czy zdekompletowanych, wnioskuje, kim była ofiara (płeć, wiek, kolor skóry czy nawet przynależność do grupy społecznej!) niż jak ona snuje swój tok myślowy (fakt, że zazwyczaj inteligentnie, sprytnie i bardzo wnikliwie), przeprowadza nawet amatorskie wizje lokalne czy węszy. Z drugiej strony cykl o Davidzie nie był dla mnie nowością, właściwie go "doczytywałam" - zaczęłam wcześniej, a w 2014 przeczytałam z niego 2 pozycje do kompletu. Natomiast cykl o Roe był dla mnie dużą nowością, zaskoczeniem (trafiłam przypadkiem w bibliotece), bardzo bardzo przyjemnym. No i lubię, gdy bohater książki jest mojej płci - bardziej się z nim wtedy identyfikuję (nie tylko to, rzecz jasna, decyduje o mojej identyfikacji z bohaterem, ale Aurora nawet trochę mnie przypominała - te kręcone włosy, okulary, ta skłonność do wiercenia dziury w brzuchu...).
Nowość w moim książkowym repertuarze to gatunek science-fiction. Nigdy jeszcze tego typu książek nie czytałam, bo miałam jakieś dziwne wyobrażenie, że to musi być straszna chała - myślałam sobie, że pewnie są tam tylko roboty i lasery (don't ask!). Ale stwierdziłam, że trzeba się samemu o tym przekonać i sięgnęłam po chyba najbardziej znanego (przynajmniej takim laikom jak ja!) autora tego gatunku - Philipa K. Dicka. Pierwszą książkę wzięłam w bibliotece na chybił-trafił - był to "Druciarz galaktyki" - i zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona, bo lektura po prostu mnie pochłonęła i sprawiła, że zapragnęłam więcej!
Największym rozczarowaniem okazały się dla mnie 2 książki - "Alicja w krainie zombie" i "Podróżnik WC". Miałam wobec nich pewne oczekiwania, ale rzeczywistość dość się z nimi rozminęła, a wyszło... po prostu kiepsko. I mimo, że są książki, które oceniłam niżej (te obie dostały ode mnie 4/10), to jednak najbardziej szkoda mi czasu straconego na te dwie pozycje. Bo jestem pewna, że autorzy po prostu zmarnowali pewien potencjał. Z połączenia Alicji w Krainie Czarów i motywu zombie można było zrobić coś popieprzenie świetnego, a tymczasem autorka napisała... Harlequina (moja pełna przydługawa opinia TU)! Podobnie z Cejrowskim - nie lubię typa, ale podróżnicze książki pisze dobre (oczywiście, nie kupuję ich, tylko pożyczam, bo nie mam zamiaru gościowi nabijać kabzy). "Gringo wśród dzikich plemion" i "Rio Anaconda" to kawał dobrej roboty przecież, więc i tego oczekiwałam po "Podróżniku WC". Zamiast zabawnej książki najeżonej ciekawostkami dostałam nudny ni śmieszny ni ciekawy zbiór czegoś na kształt ciekawostek (żeby one chociaż ciekawe były...).
Miłe zaskoczenie za to przeżyłam, gdy zupełnym przypadkiem trafiłam na nową książkę z cyklu Jeżycjada - "Wnuczka do orzechów". Ja nie śledzę premier nowych książek (bo i tak mi życia nie starczy na te wszystkie książki, które chciałabym przeczytać) z serii, które czytam, więc zawsze mam niespodzianki. Sama książka dobra, ale właściwie bez szału. Do Musierowicz i cyklu o Borejkach mam jednak sentyment (do dziś pamiętam, jak za dzieciaka byłam raz pewnego chora i Rodzicielka wypożyczyła mi z biblioteki "Kłamczuchę", która zresztą jest moją ulubioną częścią cyklu) i zawsze chętnie kupię kolejną część.
W tym roku zdecydowałam się na śmiały, jak na mola książkowego, krok - postanowiłam odkładać książki, które mnie od samego początku w żaden sposób nie porywają, i ich nie kończyć. W końcu lektura ma być przyjemnością, a nie czymś na kształt przykrego obowiązku (a niektórzy mają tak, że MUSZĄ skończyć czytać każdą napoczętą książkę, choćby się nie wiadomo jak męczyli - nie polecam!). Te, których nie ukończyłam, a bez żalu po bardzo niewielkiej liczbie przeczytanych stron skreśliłam na zawsze, oczywiście nie są wliczane w tę pulę 40 przeczytanych książek. Ale podam Wam tytuły, żebyście sami się nie nacięli:
- "Trociny", K. Varga
- "Lubię być zabijana", T. Fischer
- "27, czyli Śmierć tworzy artystę", A. Salmela
I na koniec coś najmniej przyjemnego, czyli najgorsze przeczytane w zeszłym książki. Sztuk: dwie. "Wyznania łgarza" P.K. Dicka i "Nana" E. Zoli. Ta pierwsza książka jakby zupełnie o niczym, ta druga zaś z początku obiecująca okazała się niezbyt oryginalnym i przewidywalnym opisem wzlotów i upadków młodej dziwki. Nudy po prostu, nudy.
Tyle, jeśli chodzi o moją czytelniczą spowiedź za 2014. Teraz Wasza kolej! Pochwalcie się, jakie książki Was najbardziej zachwyciły, jakie zaskoczyły (czy to pozytywnie, czy to negatywnie), a jakie rozczarowały.
________________________
Podziwiam taką ilość przeczytanych książek- u mnie z tym kiepsko, ale moze ten rok będzie lepszy :)
OdpowiedzUsuńRównież jestem pod ogromnym wrażeniem "Niezbędnika obserwatorów gwiazd"! To chyba dla mnie największe pozytywne zaskoczenie czytelnicze 2014 roku :)
OdpowiedzUsuńU mnie kiepsko z czytaniem z powodu braku czasu :)
OdpowiedzUsuńKsiążek przeczytanych w tym roku u Ciebie na bogato, u mnie trochę gorzej. Najlepiej zapamiętałam małą książeczkę, którą złapałam przez przypadek "Musiałam odejść. Wspomnienia żony i syna Osamy bin Ladena". I była taka jedna, która mnie bardzo rozczarowała, ale była tak kiepska, że nie pamiętam, jaka to była książka.
OdpowiedzUsuńWow, ale genialnie, że przeczytałaś tyle książek u mnie było ok.10 tylko... W tym roku będzie lepiej:P
OdpowiedzUsuńzapraszam na mellpay:)
Wynik zacny. Kilka pozycji kopiuje na swoją listę must read. Tylko te trociny mnie zastanawiają. Serio tak ci się nie podobały? Varga to przecież mocny zawodnik. A i jeszcze fajnie, że napisałaś o niepotrzebnym przymusie moli książkowych. Ja się z tego wyleczyłam niedawno.
OdpowiedzUsuńJa ostatnio "wracam" do czytania więc Twój post będzie dla mnie jak najbardziej użyteczny przy wyborze lektur na rok 2015 :)
OdpowiedzUsuńDlaczego zaraz nacięli? W końcu to często kwestia gustu. Mnie się Trociny bardzo podobały. A Zoli polecam "W matni" i "Germinal", chociaż tę drugą pewnie czytałaś. Pierwsza jest mniej popularna, ale wg mnie genialna.
OdpowiedzUsuń